Jak wysłać dziecko na terapię – Lori Gottlieb
Lipiec/Sierpień 2011
Dlaczego obsesja na punkcie szczęścia naszych dzieci może skazać je na nieszczęśliwą dorosłość. Relacjonuje terapeutka i matka.
JEŚLI JEST coś, czego nauczyłam się na studiach, to tego, że poeta Philip Larkin miał rację. („Jebią ci życie mamcia z tatkiem, / Może i nie chcą, ale jebią.”)
W tamtym czasie byłam świeżo upieczoną mamą z małym synkiem i postanowiłam wrócić do szkoły, by uzyskać dyplom z psychologii klinicznej. Mając dziecko na głowie i prace semestralne do napisania, nie mogłam zignorować lawiny badań pokazujących, jak łatwo jest zepsuć swoje dzieci. Oczywiście, każdy wie, że dorastanie z „Najdroższą Mamuśką [Mommie Dearest (1981)]” daje zupełnie inne dziecko niż wychowywane przez, powiedzmy, kochającą przewodniczącą Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, która ma mleko i domowe ciasteczka czekające po szkole. Ale w tej przestrzeni między Joan Crawford a June Cleaver, w której większość z nas się znajduje, wydawało się, że wiele może pójść nie tak w dziale wychowania dzieci.
Jako rodzic chciałam robić wszystko dobrze. Ale co to znaczy „dobrze”? Jedno spojrzenie na dział parentingowy w Barnes & Noble i dostałam zawrotów głowy: skoncentrowany na dziecku, oparty na współpracy czy Zasobach dla Wychowawców Niemowląt? Brazelton, Spock czy Sears?
Dobrą wiadomością, przynajmniej według Donalda Winnicotta, wpływowego angielskiego pediatry i psychiatry dziecięcego, było to, że nie trzeba być idealną matką, aby wychować dobrze przystosowane dziecko. Wystarczy być, używając terminu ukutego przez Winnicotta, „wystarczająco dobrą matką”. Z ulgą dowiedziałam się również, że wyszliśmy poza koncepcję „schizofrenogennej matki”, która jest wyłącznie odpowiedzialna za doprowadzenie swojego dziecka do szaleństwa (współczesna literatura przyznaje, że genetyka – nie wspominając o ojcach – odgrywa rolę w określaniu zdrowia psychicznego). Mimo to we wszystkim, co studiowaliśmy – od „teorii przywiązania” Johna Bowlby’ego po małpy Harry’ego Harlowa, które desperacko trzymały się manekinów z tkaniny, gdy były oddzielone od swoich matek – badania były jasne: Jeśli nie uda ci się „odzwierciedlić [stworzyć raportu – niewidzialnego pomostu komunikacyjnego]” swoich dzieci, przegapisz ich „sygnały” lub będziesz okazywała im zbyt mało uczuć, to kilkadziesiąt lat później, gdy będą miały fundusze i skierowanie, to prawdopodobnie wylądują w jednym z naszych gabinetów psychoterapii, na kanapie obok pudełka chusteczek, opowiadając o tym, jak mama zrobiła to, a tata nie zrobił tamtego, przez 50 minut tygodniowo, czasem przez lata.
Ciąża, Odporność, Schizofrenia i Autyzm – dr Paul Patterson
W rzeczywistości naszym głównym zadaniem jako psychoterapeutów było „ponowne rodzicielstwo” naszych pacjentów, zapewnienie „korekcyjnego doświadczenia emocjonalnego”, w którym nieświadomie przenieśliby na nas swoje wczesne uczucia zranienia, abyśmy mogli zaoferować inną reakcję, bardziej dostrojoną i empatyczną niż ta, którą otrzymali w dzieciństwie.
Przynajmniej taka była teoria. Potem zacząłem spotykać się z pacjentami.
Moich pierwszych kilku pacjentów można nazwać podręcznikowymi. Kiedy dzielili się swoimi historiami, nie miałam problemów z powiązaniem ich skarg z ich wychowaniem. Wkrótce jednak poznałam pacjentkę, którą nazwę Lizzie. Wyobraź sobie bystrą, atrakcyjną dwudziestokilkuletnią kobietę z silnymi przyjaźniami, bliską rodziną i głębokim poczuciem pustki. Powiedziała mi, że przyszła, ponieważ „po prostu nie była szczęśliwa”. A co było tak przykre, kontynuowała, to fakt, że czuła, że nie ma z czego być nieszczęśliwa. Poinformowała, że ma „niesamowitych” rodziców, dwójkę wspaniałego rodzeństwa, wspierających przyjaciół, doskonałe wykształcenie, fajną pracę, dobre zdrowie i ładne mieszkanie. W jej rodzinie nie występowała depresja ani stany lękowe. Dlaczego więc miała problemy ze snem w nocy? Dlaczego była tak niezdecydowana, bała się popełnić błąd, nie potrafiła zaufać swoim instynktom i trzymać się swoich wyborów? Dlaczego czuła się „mniej niesamowita” niż zawsze mówili jej rodzice? Dlaczego czuła się „jakby była w niej dziura”? Dlaczego opisała siebie jako „dryfującą”?
Byłam zdezorientowana. Gdzie był rozkojarzony ojciec? Krytyczna matka? Gdzie byli porzucający, dewaluujący lub chaotyczni opiekunowie w jej życiu?
Gdy próbowałam to zrozumieć, zaczęło się dziać coś zaskakującego: Zacząłem otrzymywać więcej pacjentów takich jak ona. Na mojej kanapie siedzieli inni dorośli w wieku 20 lub 30 lat, którzy zgłaszali, że oni również cierpieli na depresję i lęk, mieli trudności z wyborem lub zaangażowaniem się w satysfakcjonującą ścieżkę kariery, zmagali się z relacjami i ogólnie odczuwali poczucie pustki lub braku celu – ale nie mieli wiele do zarzucenia mamie lub tacie.
Zamiast tego pacjenci ci mówili o tym, jak bardzo „uwielbiają” swoich rodziców. Wielu z nich nazywało swoich rodziców „najlepszymi przyjaciółmi na całym świecie” i mówili takie rzeczy jak „Moi rodzice zawsze są przy mnie”. Czasami ci sami rodzice finansowali nawet ich psychoterapię (nie wspominając o czynszu i ubezpieczeniu samochodu), co sprawiało, że moi pacjenci czuli się zarówno winni, jak i całkowicie zdezorientowani. W końcu ich największym zarzutem było to, że nie mieli na co narzekać!
Na początku, przyznaję, byłam sceptycznie nastawiona do ich raportów. Dzieciństwo zazwyczaj nie jest idealne – a jeśli tak było, dlaczego ci ludzie czuli się tak zagubieni i niepewni siebie? To było sprzeczne ze wszystkim, czego nauczyłam się podczas mojego szkolenia.
Jednak po dłuższej pracy z tymi pacjentami doszłam do wniosku, że nie miało miejsca żadne kwieciste zaprzeczenie lub zniekształcenie. Wydawało się, że naprawdę mieli troskliwych i kochających rodziców, którzy dali im swobodę „odnalezienia siebie” i zachętę do robienia w życiu wszystkiego, czego chcieli. Rodzice, którzy podwozili dzieci, pomagali im odrabiać lekcje każdego wieczoru, interweniowali, gdy w szkole ktoś się nad nimi znęcał lub gdy nie otrzymali zaproszenia na urodziny, załatwiali im korepetytorów, gdy zmagali się z matematyką i lekcje muzyki, gdy wyrazili zainteresowanie gitarą (ale pozwalali im zrezygnować, gdy stracili to zainteresowanie), rozmawiali o ich uczuciach, gdy łamali zasady, zamiast ich karać („logiczne konsekwencje” zawsze zastępowały karę). Krótko mówiąc, byli to rodzice, którzy zawsze byli „dostrojeni”, jak my, terapeuci, lubimy mówić, i upewnili się, że przeprowadzą moich pacjentów przez wszelkie próby i udręki dzieciństwa. Sama jako przytłoczony rodzic, siedziałam na sesji i potajemnie zastanawiałem się, jak ci wspaniali rodzice zrobili to wszystko.
Aż pewnego dnia przyszło mi do głowy kolejne pytanie: Czy to możliwe, że ci rodzice zrobili zbyt wiele?
Oto ja, widząc na własne oczy rezultaty rodzicielstwa, które ja i moi rówieśnicy staraliśmy się praktykować z naszymi własnymi dziećmi, właśnie po to, by pewnego dnia nie skończyły na kozetce terapeuty. Wykańczaliśmy się w herkulesowych wysiłkach, by zrobić dobrze naszym dzieciom – a jednak wydawało się, że ich dorosłe wersje siedziały w naszych gabinetach, mówiąc, że czują się puste, zdezorientowane i niespokojne. W czasach studiów magisterskich zawsze skupialiśmy się na tym, jak brak rodzicielskiego dostrojenia wpływa na dziecko. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, aby zapytać, co jeśli rodzice są zbyt dostrojeni? Co dzieje się z tymi dziećmi?
The Trophy Kids
Lori Gottlieb rozmawia z ekspertką ds. rodzicielstwa, Wendy Mogel, o tym, jak rodzice o dobrych intencjach mogą zrujnować swoje dzieci.
Wychowanie dzieci od dawna jest drażliwym tematem w Ameryce, być może dlatego, że stawka jest tak wysoka, a teorie tak niejednoznaczne. W swojej książce Raising America: Experts, Parents, and a Century of Advice About Children [Wychowywanie Ameryki: Eksperci, rodzice i stulecie porad na temat dzieci], Ann Hulbert opowiada o tym, jak zawsze istniało napięcie między różnymi zalecanymi stylami rodzicielstwa – tymi, którzy budują więź kontra dyscyplinujący [karzący], tymi skoncentrowanymi na dziecku kontra tymi skoncentrowanymi na rodzicach – z wahadłem wahającym się między nimi przez dziesięciolecia. Jednak podstawowy cel dobrego rodzicielstwa, nawet w czasach rozkwitu porad typu „nie przytulaj swojego dziecka zbyt mocno” w latach dwudziestych ubiegłego wieku („Kiedy kusi cię, by pogłaskać swoje dziecko, pamiętaj, że miłość matki jest niebezpiecznym narzędziem” – napisał psycholog behawioralny John Watson w swoim słynnym przewodniku po wychowaniu dzieci), od dawna był taki sam: wychować dzieci, które wyrosną na produktywnych, szczęśliwych dorosłych. Moi rodzice z pewnością chcieli, abym była szczęśliwa, a moi dziadkowie chcieli, aby moi rodzice również byli szczęśliwi. Wydaje się jednak, że w ostatnich latach zmienił się sposób, w jaki myślimy o szczęściu i definiujemy je, zarówno dla naszych dzieci, jak i dla nas samych.
Obecnie bycie szczęśliwym to za mało — jeśli można być jeszcze szczęśliwszym. Amerykański sen i dążenie do szczęścia przekształciły się z dążenia do ogólnego zadowolenia w ideę, że trzeba być szczęśliwym zawsze i pod każdym względem. „Jestem szczęśliwa” — pisze Gretchen Rubin w The Happiness Project, książce, która znalazła się na szczycie listy bestsellerów New York Timesa i zapoczątkowała ogólnokrajowy ruch w poszukiwaniu szczęścia — „ale nie jestem tak szczęśliwa, jak powinnam być”.
„Rozczarowanie to różnica, jaka istnieje między oczekiwaniami a rzeczywistością” – John C. Maxwell
System Operacyjny Umysłu – ROZDZIAŁ V: Granice osobowości
Jak szczęśliwa powinna być? Rubin nie jest pewna. Brzmi dokładnie jak niektóre z moich pacjentek. Ma dwoje wspaniałych rodziców; „wysokiego, ciemnego i przystojnego” (i bogatego) męża, którego kocha; dwoje zdrowych, „zachwycających” dzieci; silną sieć przyjaciół; piękną neogeorgiańską rezydencję na Upper East Side; dyplom prawniczy z Yale; i udaną karierę jako niezależna pisarka. Mimo to Rubin pisze, że czuje się „niezadowolona, że czegoś [brakuje]”. Aby przeciwdziałać „napadom melancholii, niepewności, apatii i swobodnie unoszącemu się poczuciu winy”, wyrusza w „podróż szczęścia”, tworząc listy i rzeczy do zrobienia, kupując trzy nowe magazyny w każdy poniedziałek przez miesiąc i obsesyjnie porządkując swoje szafy.
Postępowe kobiety zabijają związki – wywiad Bettiny Arndt z Suzanne Venker.
Żyj w zgodzie z rzeczywistością – Kłamstwo powiedzenia „szczęśliwa żona, szczęśliwe życie”
Nie możecie kobiet osłaniać przed rzeczywistością. Muszą doświadczyć, nauczyć się żyć i przetrwać w rzeczywistości tak, by ich oczekiwania były zgodne z rzeczywistością, żeby nie miały żadnych urojonych oczekiwań i dzięki czemu będą łatwiej usatysfakcjonowane.
W pewnym momencie swojej podróży Rubin przyznaje, że nadal się zmaga, pomimo wykresów, postanowień i całorocznego wysiłku wkładanego w bycie szczęśliwą. „W pewnym sensie”, pisze, „sprawiłam, że stałam się mniej szczęśliwa”. Następnie dodaje, cytując jeden ze swoich tak zwanych Sekretów Dorosłości: „Szczęście nie zawsze sprawia, że czujesz się szczęśliwy”.
Współczesne nauki społeczne ją w tym popierają. „Szczęście jako produkt uboczny życia jest wspaniałą rzeczą”, powiedział mi Barry Schwartz, profesor teorii społecznej w Swarthmore College. „Ale szczęście jako cel to przepis na katastrofę”. To właśnie na tym celu obsesyjnie skupia się wielu współczesnych rodziców — tylko po to, by zobaczyć, jak przynosi to odwrotny skutek. Obserwując to zjawisko, moi koledzy i ja zaczęliśmy się zastanawiać: Czy możliwe jest, że chroniąc nasze dzieci przed nieszczęściem w dzieciństwie, pozbawiamy je szczęścia w wieku dorosłym?
Paul Bohn, psychiatra z UCLA, który przyjechał, aby przemawiać w mojej klinice, mówi, że odpowiedź może brzmieć twierdząco. Na podstawie tego, co widzi w swojej praktyce, Bohn uważa, że wielu rodziców zrobi wszystko, aby ich dzieci nie doświadczyły nawet łagodnego dyskomfortu, niepokoju lub rozczarowania — „czegoś mniej przyjemnego”, jak to ujmuje — w rezultacie czego, gdy jako dorośli doświadczają normalnych frustracji życiowych, myślą, że coś musi być strasznie nie tak.
Rozważmy malucha, który biega po parku i potyka się o kamień, mówi Bohn. Niektórzy rodzice wpadają natychmiast do akcji, podnoszą malucha i pocieszają go w chwili szoku, zanim jeszcze zacznie płakać. Ale, jak wyjaśnia Bohn, w rzeczywistości uniemożliwia mu to poczucie bezpieczeństwa — nie tylko na placu zabaw, ale i w życiu. Jeśli nie pozwolisz dziecku doświadczyć tego chwilowego zagubienia, dania przestrzeni, aby mogło zrozumieć, co się właśnie stało (Och, potknęłam się), a następnie pozwolenie mu na chwilę aby zmierzyło się z frustracją związaną z upadkiem, a może nawet spróbowania podniesienia się, nie będzie miało pojęcia, co to znaczy dyskomfort, przez co nie będzie miało żadnego schematu, jak sobie poradzić, gdy poczuje dyskomfort później w życiu. Te maluchy stają się studentami, którzy wysyłają rodzicom SMS-y z SOS, gdy najmniejsza rzecz pójdzie nie tak, zamiast próbować samemu wymyślić, jak sobie z tym poradzić. Z drugiej strony, jeśli dziecko potknie się o skałę, a rodzice pozwolą mu spróbować się zorientować na sekundę, zanim podejdą, aby je pocieszyć, dziecko uczy się: To było przerażające przez sekundę, ale teraz jest w porządku. Jeśli wydarzy się coś nieprzyjemnego, mogę to przetrwać. W wielu przypadkach, jak mówi Bohn, dziecko samo dochodzi do siebie — ale rodzice nigdy tego go nie uczą, ponieważ są zbyt zajęci ochroną swojego dziecka, gdy ono nie potrzebuje ochrony.
Co oczywiście sprawiło, że pomyślałam o moich własnych sprintach po piasku w chwili, gdy mój maluch upadł. I o tym, jak miał 4 lata, a moja przyjaciółka zmarła na raka i rozważałam… nie powiedzieć mu o tym! W końcu nawet nie wiedział, że była chora (kiedyś, komentując jej chusty na głowie, zapytał mnie, czy jest ortodoksyjną Żydówką, a ja jak mięczak powiedziałam, że nie, po prostu bardzo lubi chusty). Wiedziałam, że może zauważyć, że już jej nie widujemy, ale wszystkie listy dyskusyjne dla rodziców, na których się konsultowałam, mówiły, że usłyszenie o śmierci rodzica byłoby zbyt przerażające dla dziecka i że bez kłamstwa (bo nie daj Boże, abyśmy my, oświeceni, dostrojeni rodzice, kiedykolwiek kłamali swoim dzieciom), powinnam to osłodzić na wszystkie te sposoby, o których wiedziałam, że nigdy nie wytrzymają nawału pytań mojego przedszkolaka.
W końcu powiedziałam synowi prawdę. Zadawał wiele pytań, ale nie zemdlał z szoku. Jeśli już, to według Bohna, moje zaufanie do niego, że poradzi sobie z wiadomościami, prawdopodobnie sprawiło, że bardziej mi ufał i ostatecznie był bardziej bezpieczny emocjonalnie.
Mówiąc mu, komunikowałam, że wierzę, że może znieść smutek i niepokój, i że jestem tutaj, aby mu pomóc przez to przejść. Nie powiedzenie mu tego wysłałoby zupełnie inny komunikat: że nie uważam, aby mógł poradzić sobie z dyskomfortem. I to jest komunikat, który wielu z nas wysyła swoim dzieciom w subtelny sposób każdego dnia.
Dan Kindlon, psycholog dziecięcy i wykładowca na Harvardzie, ostrzega przed tym, co nazywa naszym „dyskomfortem z dyskomfortem” w swojej książce „Too Much of a Good Thing: Raising Children of Character in an Indulgent Age [Zbyt wiele dobrego: wychowanie dzieci z charakterem w epoce pobłażliwości]”. Dan Kindlon powiedział mi, gdy niedawno do niego zadzwoniłam, że jeśli dzieci nie mogą doświadczać bolesnych uczuć, nie rozwiną „psychicznej odporności”.
„To tak, jak rozwija się układ odpornościowy naszego ciała” — wyjaśnił. „Musisz być narażony na patogeny, inaczej twoje ciało nie będzie wiedziało, jak zareagować na atak. Dzieci również potrzebują narażenia na dyskomfort, porażkę i zmagania. Znam rodziców, którzy dzwonią do szkoły, żeby się poskarżyć, jeśli ich dziecko nie zagra w szkolnym przedstawieniu lub nie dostanie się do drużyny baseballowej. Znam jednego dzieciaka, który powiedział, że nie lubi innego dzieciaka w samochodzie, więc zamiast pozwolić dziecku nauczyć się tolerować drugiego dzieciaka, zaoferowali, że sami go dowiozą do szkoły. Kiedy stają się nastolatkami, nie mają żadnego doświadczenia z trudnościami. Cywilizacja polega na dostosowywaniu się do sytuacji dalekich od ideału, jednak rodzice często mają natychmiastową reakcję na nieprzyjemności, która brzmi: ‘Mogę to naprawić’ ”.
Wendy Mogel jest psychologiem klinicznym w Los Angeles, która po opublikowaniu swojej książki The Blessing of a Skinned Knee [Błogosławieństwo zdartego kolana ] dekadę temu została doradcą szkół w całym kraju. Kiedy rozmawiałam z nią tej wiosny, powiedziała, że w ciągu ostatnich kilku lat dziekani uczelni zgłaszali przyjmowanie coraz większej liczby nowych studentów pierwszego roku, których nazywali „filiżankami do herbaty”, ponieważ są tak delikatni, że rozpadają się za każdym razem, gdy coś nie idzie po ich myśli. „Rodzice z dobrymi intencjami metabolizują swój lęk za nie przez całe dzieciństwo” — powiedziała Mogel o tych dzieciach — „więc nie wiedzą, jak sobie z nim poradzić, gdy dorosną”.
W ten sposób ludzie tacy jak moja pacjentka Lizzie mogą trafić na terapię. „Możesz mieć najlepsze rodzicielstwo na świecie, a i tak będziesz przechodzić przez okresy, w których nie będziesz szczęśliwy” – powiedział mi Jeff Blume, psycholog rodzinny z prężnie działającą praktyką w Los Angeles, kiedy ostatnio z nim rozmawiałam. „Dziecko musi odczuwać normalny niepokój, aby być odpornym. Jeśli chcemy, aby nasze dzieci dorastały i były bardziej niezależne, powinniśmy przygotowywać je na to, aby każdego dnia nas opuszczały”.
Ale to wielkie „jeśli”. Jeff Blume uważa, że wielu z nas dzisiaj tak naprawdę nie chce, aby nasze dzieci odchodziły, ponieważ polegamy na nich na różne sposoby, aby wypełnić emocjonalne pustki w naszym życiu. Dan Kindlon i Wendy Mogel powiedzieli mi to samo. Tak, poświęcamy naszym dzieciom nieproporcjonalnie dużo czasu, energii i zasobów, ale dla czyjego dobra?
„Mylimy nasze własne potrzeby z potrzebami naszych dzieci i nazywamy to dobrym rodzicielstwem” – powiedział Blume, wzdychając. Zapytałam go, dlaczego westchnął. (To się dzieje, gdy rozmawia dwóch terapeutów). „Smutno to oglądać” – wyjaśnił. „Nie potrafię powiedzieć, jak często muszę mówić rodzicom, że kładą zbyt duży nacisk na uczucia swoich dzieci z powodu własnych problemów. Jeśli terapeuta mówi ci, żebyś zwracał mniejszą uwagę na uczucia swojego dziecka, wiesz, że coś wymknęło się spod kontroli”.
W październiku ubiegłego roku Renée Bacher, matka z Luizjany, opisała pustkę, którą czuła, gdy wysyłała córkę na studia na północnym wschodzie. Bacher próbowała uzyskać wsparcie od innych przyjaciółek matek, które, jak się okazało, były zbyt zajęte przygotowywaniem lodówki do akademika dziecka lub spieszeniem się do domu, aby wyłączyć laptopa ucznia szkoły średniej. I chociaż Renée Bacher początkowo usprawiedliwiała swoje zachowanie kwoki, twierdząc, że leży to w najlepszym interesie jej córki — wymyślając wymówki, aby sprawdzić współlokatorkę córki lub za długo przebywając w jej pokoju w akademiku pod pretekstem pomocy w przeprowadzce — ostatecznie doszła do wniosku: „Jak w przypadku każdego nadopiekuńczego rodzica [helikopterowego rodzicielstwa], chodziło o mnie”.
Bacher nie jest wyjątkiem. Wendy Mogel mówi, że uczelnie mają tak duże problemy z wyproszeniem rodziców z kampusu po zakończeniu kursu dla studentów pierwszego roku, że administratorzy szkół musieli wymyślić strategie, aby ich wyrzucić.
Na Uniwersytecie Chicagowskim, jak powiedziała, dodano teraz drugi pochód dudziarzy na zakończenie ceremonii otwarcia — pierwszy ma prowadzić studentów na inne wydarzenie, drugi ma odprowadzić rodziców od ich dzieci. Uniwersytet Vermont zatrudnił „ochroniarzy rodziców”, których zadaniem jest trzymanie na dystans krążących rodziców. Powiedziała, że wiele szkół wyznacza nieoficjalnego „dziekana rodziców” tylko po to, aby okiełznać dorosłych. Pomimo lawiny artykułów w ostatnich latach, które próbują wyjaśnić, dlaczego tak wiele osób w wieku dwudziestu kilku lat niechętnie decyduje się na dorosłość, problem może nie polegać na tym, że dzieci nie chcą się rozstać i stać się indywidualistami, lecz na tym, że ich rodzice nie chcą tego zrobić.
„Jest różnica między byciem kochanym a byciem nieustannie monitorowanym” – powiedział mi Dan Kindlon. A jednak, jak przyznał, nawet on ma z tym problem. „Zaraz zostanę z pustym gniazdem” – powiedział – „i czasami mam wrażenie, że spaliłbym podania moich dzieci na studia, żeby mieć kogoś, z kim mógłbym się zadawać. Obecnie mamy mniej społeczności – jesteśmy bardziej odizolowani jako dorośli, więcej osób jest po rozwodzie – i naprawdę lubimy spędzać czas z naszymi dziećmi. Mamy nadzieję, że będą nas uważać za swoich najlepszych przyjaciół, co różni się od rodziców, którzy chcieli, żeby ich dzieci ich doceniały, ale nie potrzebowali, żeby byli ich kumplami. Jednak wielu z nas pisze do swoich dzieci kilka razy dziennie i przegapiłoby to, gdyby tak się nie stało. Więc zamiast irytować się, że proszą o pomoc w drobiazgach, zachęcamy do tego”.
Długie godziny pracy nie pomagają. „Jeśli masz 20 minut dziennie, aby spędzić je ze swoim dzieckiem”, zapytał Kindlon, „czy wolałbyś je zdenerwować, kłócąc się o sprzątanie jego pokoju, czy razem w coś zagrać? Nie stawiamy granic, ponieważ chcemy, aby nasze dzieci lubiły nas w każdej chwili, nawet jeśli czasami nie mogą nas znieść, jest dla nich lepiej”.
Kindlon zauważył również, że ponieważ mamy tendencję do posiadania mniejszej liczby dzieci niż poprzednie pokolenia rodziców, każde staje się dla nich cenniejsze. Dlatego wymagamy od nich więcej — więcej towarzystwa, więcej osiągnięć, więcej szczęścia. I właśnie tam granica między bezinteresownością (sprawianiem, że nasze dzieci są szczęśliwe) a egoizmem (sprawianiem, że my sami jesteśmy szczęśliwi) staje się szczególnie cienka.
„Chcemy, aby nasze dzieci były szczęśliwe, żyjąc życiem, jakie dla nich sobie wyobrażamy — bankierem, który jest szczęśliwy, chirurgiem, który jest szczęśliwy”, powiedział mi Barry Schwartz, socjolog ze Swarthmore, chociaż te zawody „mogą ich wcale nie uszczęśliwiać”. Przynajmniej dla rodziców z określonej grupy demograficznej (a jeśli czytasz ten artykuł, prawdopodobnie jesteś jedną z nich), „nie jesteśmy tak szczęśliwi, jeśli nasze dzieci pracują w Walmart, ale każdego dnia pojawiają się tam z uśmiechem na twarzy” — mówi Schwartz. „One są szczęśliwi, ale my nie. Chociaż mówimy, że najbardziej chcemy dla naszych dzieci ich szczęścia i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby im pomóc je osiągnąć, nie jest jasne, gdzie kończy się szczęście rodziców, a zaczyna szczęście naszych dzieci”.
Jego komentarz przypomniał mi rozmowę, którą właśnie odbyłam z dyrektorką obozu, kiedy pytałam o program. Przeglądała listę zajęć dla grupy wiekowej mojego dziecka, a kiedy dotarła do koszykówki, palanta i piłki nożnej, szybko dodała: „Ale oczywiście, to wszystko nie jest konkurencyjne. Nie zachęcamy do rywalizacji”. Musiałam się śmiać: wszystkie te dzieci są odsuwane od „konkurencji”, jakby była kryptonitem. Nie chcę się zanadto stresować, ale czy może to być sposób, w jaki rodzice mogą poradzić sobie ze swoją ambiwalencją związaną z własną naturą rywalizacji?
Podstawowy błąd w rodzicielstwie: Jaka jest różnica między mamą tygrysicą a tatą wilkiem?
Być może to pytanie — i nasza nieświadoma walka z nim — tłumaczy miażdżącą reakcję na pamiętnik Amy Chua, Battle Hymn of the Tiger Mother [Hymn Bojowy Tygrysiej Mamy], opublikowany na początku tego roku. Wysiłki Chua, aby „nie wychowywać miękkiego, roszczeniowego dziecka” były szeroko atakowane na blogach i forach dyskusyjnych matek jako przemocowe, jednak nie przeszkodziło to książce spędzić kilku miesięcy na liście bestsellerów New York Timesa. Oczywiście, niektórzy rodzice mogli ją przeczytać z czystej ciekawości, ale bardziej prawdopodobne jest, że książka Amy Chua wywarła tak silny wpływ, ponieważ nie różni się ona tak bardzo od swoich krytyków. Być może była zafascynowana sukcesem swoich dzieci kosztem ich szczęścia — ale wielu dzisiejszych rodziców, którzy są zafascynowani szczęściem swoich dzieci, podziela motywację Amy Chua, tylko zapakowaną w ładniejsze opakowanie. Nasze podejście to mieć ciastko i zjeść ciastko, pragnienie wielkich osiągnięć bez poświęceń i zmagań, których ten rodzaj osiągnięć często wymaga. Kiedy Tygrysia Mama bezlitośnie przyglądała się swoim rodzicielskim sprzecznościom, być może sprawiła, że reszta z nas się wierciła, ponieważ byliśmy zmuszeni zbadać nasze własne.
Amy Chua, mówi Wendy Mogel, „przyznawała się w tak szczery sposób do tego, co wiele osób myśli, ale do czego po prostu się nie przyznaje”. W swojej praktyce Mogel spotyka wielu rodziców, którzy zwalniają dzieci nawet z podstawowych, prostych obowiązków, aby mogły poświęcić więcej czasu na pracę domową. Czy ci rodzice są zbyt pobłażliwi (odpuszczają obowiązki) czy zbyt radykalni (uczą, że dobre oceny są ważniejsze niż bycie odpowiedzialnym członkiem rodziny)? Wendy Mogel i Dan Kindlon zgadzają się, że niezależnie od formy — czy obsesją jest szczęście, czy sukces — nadmierne inwestowanie ze strony rodziców przyczynia się do rozwijającego się pokoleniowego narcyzmu, który szkodzi naszym dzieciom.
Narcystyczne i Echoiczne fantazje, paliwo, zranienie i wściekłość
Kilka miesięcy temu zadzwoniłam do Jean Twenge, współautorki The Narcissism Epidemic [Epidemia Narcyzmu] i profesor psychologii na Uniwersytecie Stanowym w San Diego, która dużo pisała o narcyzmie i poczuciu własnej wartości.
Powiedziała mi, że nie jest zaskoczona, że niektórzy moi pacjenci twierdzili, że mieli bardzo szczęśliwe dzieciństwo, ale czuli się niezadowoleni i zagubieni jako dorośli. Kiedy rodzice podsycający ego wykrzykują „Świetna robota!” nie tylko za pierwszym razem, gdy małe dziecko zakłada buty, ale każdego ranka, gdy to robi, dziecko uczy się czuć, że wszystko, co robi, jest wyjątkowe. Podobnie, jeśli dziecko bierze udział w zajęciach, za które dostaje naklejki za „dobre próby”, nigdy nie otrzymuje negatywnej informacji zwrotnej na temat swoich osiągnięć. (Wszystkie porażki są przeformułowywane jako „dobre próby”). Według Jean Twenge wskaźniki poczucia własnej wartości stale rosną od lat 80. XX wieku wśród uczniów szkół średnich, gimnazjów i college’ów. Ale, jak mówi, to, co zaczyna się jako zdrowa samoocena, może szybko przerodzić się w zawyżony obraz siebie — samouwielbienie i poczucie wyższości, które bardzo przypomina narcyzm. W rzeczywistości wskaźniki narcyzmu wśród studentów wzrosły wraz z samooceną.
Tymczasem wskaźniki lęku i depresji wzrosły również wraz z samooceną. Dlaczego tak się dzieje? „Narcyzi są szczęśliwi, gdy są młodsi, ponieważ są centrum wszechświata” — wyjaśnia Twenge. „Ich rodzice zachowują się jak ich słudzy, dowożąc ich na dowolne zajęcia, które wybiorą i zaspokajając każde ich zachcianki. Rodzice ciągle mówią swoim dzieciom, jak są wyjątkowe i utalentowane. Daje im to zawyżony obraz swojej wyjątkowości w porównaniu z innymi ludźmi. Zamiast czuć się dobrze ze sobą, czują się lepsze od wszystkich innych”.
Na początku dorosłości staje się to dużym problemem. „Ludzie, którzy czują się niezwykle wyjątkowi, kończą na wyobcowaniu otoczenia” — mówi Twenge. „Oni nie wiedzą, jak pracować w zespole ani jak radzić sobie z ograniczeniami. Wchodzą do pracy i oczekują ciągłej stymulacji, ponieważ ich świat jest tak ustrukturyzowany aktywnościami. Nie lubią, gdy szef mówi im, że ich praca może wymagać poprawy i czują się niepewnie, jeśli nie otrzymują ciągłego strumienia pochwał. Dorastali w kulturze, w której każdy dostaje trofeum za sam udział, co jest absurdalne i nie ma sensu, gdy odnosi się to do rzeczywistych rozgrywek sportowych lub wyników pracy. Kto oglądałby mecz NBA bez zwycięzców i przegranych? Czy wszyscy powinni otrzymywać takie samo wynagrodzenie lub awansować, skoro niektórzy mają lepsze wyniki? Dorastali w bańce, więc wychodzą do prawdziwego świata i zaczynają czuć się zagubieni i bezradni. Dzieci, które zawsze mają rozwiązane za siebie problemy, wierzą, że nie wiedzą, jak rozwiązywać problemy. I mają rację — nie wiedzą”.
W zeszłym miesiącu rozmawiałam z trenerem młodzieżowej piłki nożnej w Waszyngtonie. Były sportowiec akademicki, a obecnie odnoszący sukcesy finansista, powiedział mi, że kiedy po raz pierwszy dowiedział się o zasadach ligi młodzieżowej — w tym o braku zapisywania wyników — uznał je za „absurdalne”.
Jak dzieci będą się uczyć? – pomyślał. Cenił swoje doświadczenie jako sportowca, dzięki któremu musiał radzić sobie z porażkami. „Kiedyś myślałem, że jeśli nie będziemy prowadzić punktacji, to będziemy mieli tam grupę mięczaków. Ludzie w stolicy potrafią być bardzo politycznie poprawni, a ja myślałem, że to zaszło za daleko”.
W końcu jednak przekonał się do nowego systemu, ponieważ zdał sobie sprawę, że niektóre dzieci będą „zrozpaczone”, jeśli zostaną zmiażdżone dużą przewagą. „Nie chcemy, żeby czuły się źle” – powiedział. „Nie chcemy, żeby dzieci czuły jakąkolwiek presję”. (Kiedy opowiedziałem o tym Wendy Mogel, dosłownie krzyknęła przez telefon: „Proszę, niech będą załamani w wieku 6 lat i niech ich pierwsza załamka nie będzie na studiach! Proszę, proszę, proszę, niech będą załamani wiele razy na boisku piłkarskim!”) Powiedziałam trenerowi, że to brzmi głupio, biorąc pod uwagę, że te dzieci uczęszczają do elitarnych, konkurencyjnych szkół, takich jak Georgetown Day School lub Sidwell Friends, do których chodzą córki prezydenta Obamy. Wychowują je rodzice, którzy poważnie myślą o tym, żeby ich dzieci dostały się na Harvard i Yale. Czy te dzieci nie są narażone na dużą presję? A poza tym, w jaki sposób brak prowadzenia rejestrowania wyników chroni kogokolwiek, skoro, jak przyznał, dzieci i tak prowadzą wynik samodzielnie? Trener wyjaśnił, że gdy wynik jest wyrównany, to jest to mniejszy problem. Ale miażdżące porażki są problemem.
Opowiedział mi o meczu z bardzo utalentowaną drużyną. „Przegraliśmy 10–5, a druga drużyna zdominowała grę. Nasze dzieci były bardzo zdenerwowane. Powiedzieli: „Zostaliśmy załatwieni!”, a ja powiedziałem: „O czym wy mówicie? Daliście radę! Drużyna, którą pokonaliśmy w zeszłym tygodniu, przegrała 14–1!”. Dzieciaki pomyślały o tym przez sekundę, a potem powiedziały: „Masz rację, byliśmy świetni! Rządzimy!”. Poczuli się o wiele lepiej, ponieważ obróciłem to dla nich w coś pozytywnego. Kiedy zostajesz załatwiony i nie ma pozytywnego obrotu, dzieci myślą, że są nieudacznikami. To niszczy ich poczucie własnej wartości”.
Pod koniec sezonu liga znajduje sposób, aby „uhonorować każde dziecko” trofeum. „To trochę eufemizm”, powiedział trener o nagrodach, „ale są skuteczne”. Nagrodę Spirit Award otrzymał „awanturnik, który ciągle gada i nie zwraca uwagi, więc przekręciliśmy to na to, że jest bardzo „duchowny””, powiedział. Nagrodę Most Improved Player Award otrzymał „dzieciak, który nie ma ani krztyny atletyzmu w swoim ciele, ale bardzo się stara”. Nagrodę trenerów otrzymali „dzieciaki, które zbierały stokrotki, a jedyne, co mogliśmy o nich powiedzieć, to to, że pojawiły się na czas. Co to miało być, nagroda za najszybsze przybycie? To wydawało się żałosne. Więc nazwaliśmy ją nagrodą trenerów”. Jest też nagroda za najbardziej wartościowego gracza, ale dzieciak, który na nią zasługiwał przez trzy sezony z rzędu, dostał ją dopiero po pierwszym sezonie, „ponieważ chcieliśmy, aby inne dzieci miały szansę ją zdobyć”. Trener przyznał, że wszyscy wiedzieli, kto jest prawdziwym minimalnym opłacalnym produktem. Ale, jak powiedział, „jest to podejście bardziej oparte na współpracy w porównaniu do sposobu, w jaki dorastałem jako sportowiec wyczynowy, który był egoistyczny i zorientowany na Pokolenie JA”.
Zapytałam Wendy Mogel, czy to łagodniejsze podejście naprawdę tworzy dzieci mniej skupione na sobie, mniej „pokolenia JA”. Nie, powiedziała. Wręcz przeciwnie: rodzice, którzy chronią swoje dzieci przed trafną informacją zwrotną, uczą je, że zasługują na specjalne traktowanie. „Dyrektor szkoły podstawowej powiedział mi, że rodzic poprosił nauczyciela, aby nie używał czerwonych długopisów do korekt”, powiedziała, „ponieważ rodzic uważał, że denerwuje to dzieci, gdy widzą tyle czerwieni na stronie. To jest ten rodzaj egocentryzmu, który widzimy, w imię poczucia własnej wartości naszych dzieci”.
Paradoksalnie, wszystkie te obawy o stworzenie niskiej samooceny mogą ją w rzeczywistości utrwalać. Nic dziwnego, że moja pacjentka Lizzie powiedziała mi, że czuje się „mniej niesamowita”, niż jej rodzice zawsze mówili, że jest. Biorąc pod uwagę, jak „niesamowita” była według rodziców, jak mogłaby sprostać tym oczekiwaniom? Zamiast przyznać się do wad córki, jej rodzice, mając nadzieję, że poczuje się bezpiecznie, zaprzeczali im. „Jestem kiepska z matematyki” – powiedziała Lizzie, gdy zauważyła, że zadania domowe z matematyki były dla niej coraz trudniejsze niż dla wielu jej kolegów z klasy. „Nie jesteś zła z matematyki” – odpowiedzieli jej rodzice. „Masz po prostu inny styl uczenia się. Znajdziemy ci korepetytora, który pomoże ci przetłumaczyć informacje na format, który naturalnie zrozumiesz”.
Po wielu zmaganiach korepetytor pomógł Lizzie poprawić ocenę, ale nadal wiedziała, że inni koledzy z klasy byli dobrzy z matematyki, a ona nie. „Nie miałam innego stylu uczenia się” – powiedziała mi. „Po prostu jestem do bani z matematyki! Ale w mojej rodzinie nigdy nie jesteś w niczym zły. Po prostu jesteś lepszy w niektórych rzeczach niż w innych. Jeśli kiedykolwiek powiem, że jestem w czymś kiepska, moi rodzice mówią: „Och, kochanie, nie jesteś!””.
Dziś Wendy Mogel mówi: „każde dziecko ma trudności w uczeniu się, jest utalentowane lub jedno i drugie – nie ma już żadnej krzywej, żadnej średniej”. Kiedy zaczynała przeprowadzać testy psychologiczne w latach 80., bała się powiedzieć rodzicom, że ich dziecko ma trudności w uczeniu się. Ale teraz, jak mówi, rodzice wolą wierzyć, że ich dziecko ma trudności w uczeniu się, które wyjaśniają wszelkie gorsze wyniki, niż żeby ich dziecko było postrzegane po prostu jako przeciętne. „Uważają, że ‘przeciętne’ jest złe dla poczucia własnej wartości”.
Ironią jest to, że miary poczucia własnej wartości są słabymi predyktorami tego, jak zadowolona będzie dana osoba, zwłaszcza jeśli poczucie własnej wartości wynika z ciągłego dostosowywania się i pochwał, a nie z osiągnięć. Według Jean Twenge badania pokazują, że znacznie lepszymi predyktorami spełnienia i sukcesu w życiu są wytrwałość, odporność i testowanie rzeczywistości – cechy, których ludzie potrzebują, aby móc radzić sobie z codziennością.
Na początku tego roku spotkałam się z nauczycielką przedszkola, która powiedziała mi, że według jej obserwacji wiele dzieci nie uczy się już tych umiejętności. Nie chciała podać swojego nazwiska, bojąc się zrazić do siebie rodziców, którzy oczekują, że nauczyciele będą zgadzać się z ich filozofią wychowania dzieci, więc będę ją nazywać Jane.
Załóżmy, że Jane wyjaśniła, że matka jest przy liście obecności, a jej syn pobiegł się bawić. Nagle matka widzi, jak jej dziecko kłóci się o zabawkę z kolegą z klasy. Jej dziecko ma wywrotkę, a drugie dziecko ją chwyta. Jej dziecko krzyczy: „Nie! To moje!”. Kłócą się, podczas gdy drugie dziecko bawi się dalej ciężarówką, aż w końcu drugie dziecko mówi: „Ta jest twoja!” i rzuca swojemu dziecku kiepską zabawkę. Zdając sobie sprawę, że drugie dziecko nie ustąpi, jej dziecko mówi: „Okej” i bawi się kiepską zabawką.
„Jej dziecku nic nie jest” – powiedziała Jane. „Ale matka przybiegnie i powie: ‘Ale to niesprawiedliwe! Mały Johnnie miał dużą ciężarówkę, a ty nie możesz jej tak po prostu zabrać. To była jego kolej”. Cóż, dzieciom to nie przeszkadzało. Mały Johnnie był odporny! Uczymy dzieci, aby nie zagarniały, ale czasami się to zdarza, a dzieci muszą nauczyć się, jak samodzielnie rozwiązywać problemy. Dziecko radzi sobie z przeciwnościami losu, ale rodzic się wścieka, a ja spędzam czas na uspokajaniu rodzica, podczas gdy jego dziecko szczęśliwie się bawi”.
Jane powiedziała mi, że ponieważ rodzice są tak wrażliwi na to, jak przetwarzana jest każda interakcja, czasami czuje się, jakby chodziła po cienkim lodzie, próbując wykonać swoją pracę. Jeśli na przykład kilkoro dzieci robi coś, czego nie powinny robić — wyzywa, wspina się na stół, rzuca piaskiem — jej instynkt podpowiadałby: „Hej, przestańcie, wy dwoje!” Ale, jak mówi, zostałaby zwolniona za takie stwierdzenie, ponieważ trzeba porozmawiać z dziećmi, dowiedzieć się, co czują, wyjaśnić, co innego mogą zrobić z tym uczuciem, niż nazwać kogoś „gówniakiem” lub wsypać komuś piasek we włosy, a następnie pomóc im wspólnie znaleźć rozwiązanie.
„Staramy się być tak poprawni w naszym języku i dyscyplinie, że zapominamy o prawdziwym przesłaniu, które próbujemy przekazać — a mianowicie, nie wyzywaj i nie rzucaj piaskiem!” — powiedziała. „Ale kiedy skończymy „o tym mówić”, dzieci nie chcą już się bawić, składają wyuczone przeprosiny i robią to ponownie pięć minut później, ponieważ w pewnym sensie dostali przepustkę. „Przestań” działa za każdym razem, ponieważ już wiedzą, dlaczego to jest złe, a przesłanie jest zwięzłe i jasne. Ale żeby zachować pracę, muszę pójść i zbadać ich uczucia”.
Inna nauczycielka, z którą rozmawiałam, 58-letnia matka dorosłych dzieci, która uczy w przedszkolu od 17 lat, powiedziała mi, że czuje, że rodzice coraz bardziej przeszkadzają w rozwoju swoich dzieci. „Widzę, jak traktują ich rodzice” — powiedziała — „i jest to duża zmiana, gdy trafiają do mojej klasy. Dobrze jest dla nich, gdy zdają sobie sprawę, że nie są centrum świata, że czasami uczucia innych ludzi są ważniejsze niż ich własne w danym momencie — ale pomaga tylko wtedy, gdy w domu stawiane są im takie same granice. Jeśli nie, stają się impulsywne, ponieważ nie myślą o nikim innym”.
Ta sama nauczycielka — która poprosiła o zachowanie anonimowości z obawy przed utratą pracy — mówi, że widzi wielu rodziców, którzy myślą, że wyznaczają granice, gdy w rzeczywistości są po prostu niekonsekwentni. „Dziecko powie: »Czy możemy kupić lody w drodze do domu?« A rodzic odpowie: »Nie, to nie nasz dzień. Dzień lodów jest w piątek«. Wtedy dziecko będzie naciskać i negocjować, a rodzic, który prawdopodobnie myśli, że negocjowanie oznacza »uszanowanie opinii dziecka«, powie: »Dobrze, kupimy lody dzisiaj, ale nie pytaj mnie jutro, bo odpowiedź brzmi nie!«” Nauczycielka się roześmiała. „Co roku rodzice przychodzą do mnie i mówią: »Dlaczego moje dziecko mnie nie słucha? Dlaczego nie przyjmuje odpowiedzi „nie”? A ja mówię: „Twoje dziecko nie przyjmuje odpowiedzi „nie”, bo odpowiedź nigdy nie brzmi „nie”!”
Barry Schwartz ze Swarthmore uważa, że rodzice z dobrymi intencjami dają swoim dzieciom tak wiele możliwości wyboru na co dzień, że dzieci stają się nie tylko roszczeniowe, ale i sparaliżowane. „Ideologia naszych czasów jest taka, że wybór jest dobry, a większy wybór jest lepszy” — powiedział. „Ale odkryliśmy, że to nieprawda”.
Paradoks wyboru – Barry Schwartz
W jednym z badań przeprowadzonych przez Schwartza i jego zespół dzieci podzielono losowo na dwie grupy, a następnie poproszono o narysowanie obrazka. Dzieci z jednej grupy poproszono o wybranie markera do użycia spośród trzech; dzieci z drugiej grupy poproszono o wybranie spośród 24 markerów. Później, gdy rysunki zostały ocenione przez nauczyciela plastyki ze szkoły podstawowej, który nie wiedział, która grupa wykonała które rysunki, rysunki ocenione jako „najgorsze” zostały w większości wykonane przez dzieci z grupy 24 markerów. Następnie, w drugiej części eksperymentu, naukowcy kazali dzieciom wybrać jeden marker ze swojego zestawu, który miały zachować jako prezent. Gdy dzieci wybrały, naukowcy próbowali przekonać je, aby oddały marker w zamian za inne prezenty. Dzieci, które wybrały spośród 24 markerów, zrobiły to o wiele łatwiej niż te, które wybrały spośród zaledwie trzech markerów. Według Schwartza sugeruje to, że dzieci, które miały mniej markerów do wyboru, nie tylko lepiej skupiały się na swoich rysunkach, ale także silniej angażowały się w swój pierwotny wybór prezentu.
Co to ma wspólnego z rodzicielstwem? Dzieci czują się bezpieczniej i mniej niespokojne, gdy mają mniej możliwości wyboru, mówi Schwartz; mniejsza liczba opcji pomaga im zaangażować się w niektóre rzeczy i zrezygnować z innych, co jest umiejętnością, której będą potrzebować później w życiu.
„Badania pokazują, że ludzie czerpią większą satysfakcję z ciężkiej pracy nad jedną rzeczą, a ci, którzy zawsze muszą mieć wybór i trzymać swoje opcje otwarte, zostają w tyle” — powiedział mi Schwartz. „Nie mówię, żeby nie pozwolić dziecku wypróbować różnych zainteresowań lub zajęć. Mówię, żeby dać mu wybór, ale w granicach rozsądku. Większość rodziców mówi dzieciom: „Możesz robić, co chcesz, możesz rzucić wszystko w każdej chwili, możesz spróbować czegoś innego, jeśli nie jesteś w 100% zadowolony z tego, co jest”. Nic dziwnego, że tak samo żyją jako dorośli”. Widzi to u studentów, którzy kończą Swarthmore. „Nie mogą znieść myśli, że powiedzenie „tak” jednemu zainteresowaniu lub możliwości oznacza powiedzenie „nie” wszystkiemu innemu, więc spędzają lata, mając nadzieję, że pojawi się idealna odpowiedź. Nie rozumieją, że szukają idealnej odpowiedzi, podczas gdy powinni szukać wystarczająco dobrej odpowiedzi”.
Przekaz, który wysyłamy dzieciom, gdy dajemy im wszystkie wybory, jest taki, że mają prawo do idealnego życia — że, jak mówi Dan Kindlon, psycholog z Harvardu, „jeśli kiedykolwiek poczują ukłucie braku euforii, powinna istnieć inna opcja”. Wendy Mogel mówi to jeszcze dosadniej: rodzice, mając wszystkie te wybory, tworzą niespokojne i roszczeniowe dzieci, które ona opisuje jako „upośledzoną rodzinę królewską”.
Jako rodzic jestem z tym aż za dobrze zaznajomiona. Nigdy nie powiedziałam mojemu synowi: „Oto twoja kanapka z grillowanym serem”. Powiedziałabym: „Chcesz grillowany ser czy paluszki rybne?” W sobotę powiedziałabym: „Chcesz iść do parku czy na plażę?” Czasami, gdy mój przedszkolak miał załamanie nerwowe z powodu konieczności pójścia do sklepu spożywczego, zamiast chwycić go i wepchnąć do samochodu, dawałam mu wybór: „Chcesz iść do sklepu Trader Joe’s czy Ralphs?” (Kiedy dotarliśmy do sklepu, to było: „Chcesz jogurt waniliowy czy brzoskwiniowy?”). Ale po tym, jak ustaliłam ten paradygmat, nie mogliśmy nic zrobić, dopóki nie miał wyboru. Pewnego dnia, gdy powiedziałam mu: „Proszę, załóż buty, idziemy do Trader Joe’s”, odpowiedział rzeczowo: „Jakie mam inne możliwości?” Powiedziałam mu, że nie ma innego wyboru — potrzebujemy czegoś z Trader Joe’s. „Ale to niesprawiedliwe, jeśli ja też nie mogę decydować!” — błagał naiwnie. Przyzwyczaił się do nieograniczonego wyboru.
Kiedy byłam w wieku mojego syna, nie mogłam rutynowo wybierać menu ani miejsca, do którego pójdę w weekendy — a znajomi, których pytałam, mówią, że oni też nie. Były pewne negocjacje, ale nieduże, i byliśmy z tego zadowoleni. Nie spodziewaliśmy się tak dużego wyboru, więc nie przeszkadzało nam, że nie mieliśmy go, dopóki nie byliśmy starsi, kiedy byliśmy gotowi udźwignąć wymaganą odpowiedzialność. Ale dzisiaj, jak mówi Twenge, „traktujemy nasze dzieci jak dorosłych, gdy są dziećmi, i infantylizujemy je, gdy mają 18 lat”.
Jak większość moich rówieśników, zawsze uważałam, że dawanie wyboru małym dzieciom daje im cenne poczucie sprawczości i pozwala im czuć się bardziej kontrolowanymi. Ale badania Barry’ego Schwartza pokazują, że zbyt duży wybór sprawia, że ludzie są bardziej skłonni czuć się przygnębieni i nie mieć kontroli.
To ma sens. Pamiętam, jak przytłoczona i niespokojna czułam się tego dnia, kiedy odwiedziłam alejkę dla rodziców w Barnes & Noble i stanęłam twarzą w twarz ze wszystkimi tymi wyborami. O ileż łatwiej byłoby, gdyby nie było setek książek o rodzicielstwie, list mailowych i ekspertów, którzy rzekomo mają odpowiedzi, podczas gdy prawda jest taka, że nie ma jednego niezawodnego przepisu na wychowanie dziecka.
Jesteś pasterzem a nie inżynierem – Prof. Russell Barkley o rodzicielstwie
A jednak pod całym tym rodzicielskim niepokojem kryje się pełna nadziei wiara, że jeśli po prostu podejmiemy właściwe decyzje, że jeśli po prostu zrobimy coś w określony sposób, nasze dzieci okażą się nie tylko szczęśliwymi dorosłymi, ale dorosłymi, którzy uszczęśliwiają nas. To błędne pojęcie, ponieważ chociaż wychowanie z pewnością ma znaczenie, nie jest ono całkowicie ważniejsze od natury, a różne rodzaje wychowania sprawdzają się w przypadku różnych rodzajów dzieci (co wyjaśnia, dlaczego rodzeństwo może mieć zupełnie inne doświadczenia z dzieciństwa pod jednym dachem). Możemy wystawiać nasze dzieci na sztukę, ale nie możemy nauczyć ich kreatywności. Możemy próbować chronić je przed nieprzyjemnymi kolegami z klasy, złymi ocenami, wszelkiego rodzaju odrzuceniem i własnymi ograniczeniami, ale ostatecznie i tak zderzą się z tymi rzeczami. W rzeczywistości, starając się tak bardzo zapewnić im idealnie szczęśliwe dzieciństwo, po prostu utrudniamy naszym dzieciom dorastanie. Może my, rodzice, mamy trochę do zrobienia, by dorosnąć — i trochę odpuścić.
Jak mawia Wendy Mogel: „Nasze dzieci nie są naszymi arcydziełami”.
Rzeczywiście. Niedawno zauważyłam, że jeden z moich pacjentów po kilku sesjach terapii zaczął czuć się nieswojo. Kiedy trochę go zbadałam, przyznał, że czuje się niepewnie, będąc na terapii. Zapytałam dlaczego.
„Moi rodzice czuliby się jak nieudacznicy, gdyby wiedzieli, że tu jestem” — wyjaśnił. „Jednocześnie być może byliby zadowoleni, że tu jestem, ponieważ po prostu chcą, żebym był szczęśliwy. Więc nie jestem pewien, czy ulżyłoby im, że przyszedłem tu, żeby być szczęśliwszym, czy rozczarowani, że jeszcze nie jestem szczęśliwy”.
Zatrzymał się, a potem zapytał: „Wiesz, co mam na myśli?”
Skinęłam głową jak terapeuta, a potem odpowiedziałam jak rodzic, który wyobraża sobie, że jego syn pewnego dnia będzie zmagał się z tym samym pytaniem. „Tak” — powiedziałem do mojego pacjenta. „Wiem dokładnie, co masz na myśli”.
Źródło: How to Land Your Kid in Therapy
Zobacz na: Złe usposobienie/osobowość jako narzędzie zarządzania – John Gatto
Mężczyźni wychowywani na wybrakowane kobiety – Rian Stone
Dlaczego kobiety (nieproporcjonalnie) głosują za tyranią?
Dr Mattias Desmet i Psychologia Totalitaryzmu
Huśtawki i Piaskownice – zasady w Kobiecej Matrycy Społecznej – Ian Ironwood
Nie chcesz być naturalny w stosunku do kobiet
Negacja Rzeczywistości – James Linsday | Sekretne Religie Zachodu, cz. 1 z 3
Gnostyczny Pasożyt – James Lindsay | Sekretne Religie Zachodu, cz. 2 z 3
Nie ma rozwiązań, są tylko kompromisy – Thomas Sowell
– Jak brzmi przesłanka liberałów?
Thomas Sowell: Jak sądzę główna teza brzmi, że człowiek rodzi się wolny, lecz zewsząd nakłada mu się kajdany i faktycznym problemem świata jest to, że instytucje są w błędzie. Gdyby instytucje funkcjonowały poprawnie, to… Nie ma nic takiego w naturze człowieka, co sprawiałoby, że nie możemy być szczęśliwi i wini się tutaj złe instytucje.
– A przesłanka konserwatywna?
Thomas Sowell: Człowiek rodzi się jako osoba niedoskonała. Nie istnieje coś takiego jak rozwiązanie problemu, wyłącznie kompromisy. Cokolwiek uczynisz, by naprawić jedną ludzką niedoskonałość, generuje to problem gdzie indziej i należy mierzyć w najlepszy możliwy kompromis i na tylko tyle możesz mieć nadzieje.
Alan Wolfe słusznie zauważył, że 3 pytania wystarczą, by zadać kłam argumentom lewicy.
Pierwsze pytanie: w porównaniu z czym?
Drugie: jakim kosztem?
Wreszcie trzecie: jakimi twardymi dowodami dysponujesz?
Zaledwie garstka pomysłów na lewicy przejdzie pomyślnie ten test.
– A przekonania głoszone przez konserwatystów zdadzą ten test?
Thomas Sowell: Owszem, jak sądzę. To dlatego, że nie zakładają istnienia jakiegoś jednego rozwiązania. Adam Smith wcale nie wierzył, że rząd czy rynek są w stanie samodzielnie rozwiązać każdy problem. Że trzeba umieć tolerować pewne rzeczy. Czy lewica nie jest w stanie tolerować jakiegokolwiek zła. Chcą zniszczyć ostatnie resztki segregacji rasowej. Naprawdę? Ale jakim kosztem? Jakim kosztem?
Najnowsze komentarze