Paliwa Kopalne ocalą świat (serio) – Matt Ridley
13 marca 2013
Istnieją problemy z ropą naftową, gazem i węglem, ale ich korzyści dla ludzi i planety są bezdyskusyjne.

Pracownicy zajmują się głowicą odwiertu podczas operacji szczelinowania hydraulicznego na obrzeżach Rifle w stanie Kolorado, 29 marca 2013 r. Wzrost produkcji doprowadził do spadku cen ropy naftowej.
Ruch ekologiczny w ostatnich latach wysunął trzy główne argumenty za porzuceniem paliw kopalnych:
1) i tak wkrótce się skończą,
2) alternatywne źródła energii wyprą je z rynku,
3) nie stać nas na klimatyczne konsekwencje ich spalania.
Dziś jednak żaden z tych argumentów nie trzyma się kupy. Wręcz przeciwnie, realistyczna ocena sytuacji energetycznej i środowiskowej sugeruje, że jeszcze przez dekady będziemy w ogromnej większości polegać na paliwach kopalnych, które tak dramatycznie przyczyniły się do dobrobytu i postępu [technologicznego] świata.
W 2013 roku około 87% energii konsumowanej na świecie pochodziło z paliw kopalnych, dokładnie tyle samo, co dekadę wcześniej. Rozkład jest prosty: ropa głównie do transportu, gaz głównie do ogrzewania, węgiel głównie do produkcji prądu.
W tym okresie ogólna konsumpcja paliw kopalnych wzrosła dramatycznie, ale z pozytywnym trendem środowiskowym: coraz mniej emisji CO₂ na jednostkę wyprodukowanej energii. Największy wkład w dekarbonizację miał przeskok z wysokoemisyjnego węgla na mniej emisyjny gaz w energetyce.
Na skalę globalną odnawialne źródła energii – wiatr i słońce – wniosły właściwie zero do spadku emisji. Ich skromny wzrost jedynie zrekompensował upadek energetyki jądrowej, która przecież jest zeroemisyjna. (Uwaga na marginesie: mam pośredni interes w węglu, bo posiadam ziemię w północnej Anglii, gdzie się go wydobywa. Ale mimo to przyklaskuję wypieraniu węgla przez gaz w ostatnich latach).
Argument o rychłym końcu paliw kopalnych jest martwy, przynajmniej na jakiś czas. Ostatnie załamanie cen ropy to efekt… obfitości. To nieunikniona konsekwencja wysokich cen ropy w poprzednich latach, które pobudziły innowacje w szczelinowaniu hydraulicznym, wierceniu poziomym, sejsmologii i technologii informacyjnej. USA – kraj z najstarszymi i najbardziej wyeksploatowanymi polami naftowymi – niespodziewanie wrócił na szczyt tabeli producentów energii, rywalizując z Arabią Saudyjską w ropie i z Rosją w gazie.
Dżin z łupków został wypuszczony z butelki. Nawet jeśli obecne niskie ceny wyeliminują część producentów wysokokosztowych – na Morzu Północnym, w Kanadzie, Rosji, Iranie, na wodach przybrzeżnych czy nawet w samej Ameryce – firmy zajmujące się obrabianiem łupków mogą wrócić do gry, gdy tylko cena znów wzrośnie. Jak zauważył ostatnio Mark Hill z Allegro Development Corporation, frackerzy przeżywają swoją własną wersję prawa Moore’a: gwałtowny spadek kosztów i czasu wiercenia odwiertu idzie w parze z równie gwałtownym wzrostem ilości wydobywanych węglowodorów.
Rewolucja łupkowa jeszcze nie rozlała się na cały świat. Kiedy to nastąpi, ropa i gaz ziemny w zwartych formacjach skalnych zapewnią światu obfite zasoby węglowodorów na dekady, jeśli nie stulecia. W pogoni za kolejnymi przełomami technologicznymi czai się hydrat metanu, źródło gazu z dna morskiego, którego ilość przewyższa wszystkie światowe zasoby węgla, ropy naftowej i gazu razem wzięte.
Ci, którzy dziś przewidują rychłe wyczerpanie paliw kopalnych, jedynie powtarzają błędy amerykańskiej komisji prezydenckiej, która w 1922 roku stwierdziła, że „wydobycie gazu już zaczęło słabnąć. Produkcja ropy nie może długo utrzymać obecnego poziomu”. Albo prezydenta Jimmy’ego Cartera, który w telewizji w 1977 roku ogłaszał, że „do końca przyszłej dekady możemy zużyć wszystkie potwierdzone rezerwy ropy na świecie”.
Argument, że paliwa kopalne są skończone, to fałszywy trop. Ocean Atlantycki też jest skończony, ale to nie znaczy, że ryzykujesz wpadnięcie na Francję, jeśli wypłyniesz łodzią z portu w stanie Maine. Z kolei bizony na amerykańskim Zachodzie były „nieskończone” w tym sensie, że mogły się rozmnażać – a jednak niemal doprowadzono je do wyginięcia. Paradoksalna prawda jest taka, że żadne zasoby nieodnawialne nigdy nie wyczerpały się całkowicie, podczas gdy zasoby odnawialne – wieloryby, dorsze, lasy, gołębie wędrowne – ginęły często.
Drugi argument za porzuceniem paliw kopalnych brzmi, że wkrótce nowe konkurencyjne źródła energii wypchną je z rynku. Ale nic takiego się nie dzieje. Wielką nadzieją od dawna była energetyka jądrowa, lecz nawet jeśli w najbliższych latach nastąpi boom na nowe elektrownie, większość z nich jedynie zastąpi stare, które i tak trzeba będzie zamknąć. Udział energii jądrowej w światowym miksie spadł z 6% w 2003 roku do 4% obecnie. Według prognoz Energy Information Administration do 2035 roku podskoczy co najwyżej do 6,7%.
Problem atomu to koszty. Aby zaspokoić obawy ekologów, polityków i regulatorów, dodano wymagania dotyczące większych ilości betonu, stali i rurociągów, a jeszcze więcej dotyczących prawników, papierologii i czasu. Efekt? Elektrownie atomowe stały się gigantycznymi, wieloletnimi projektami-widmami, bez konkurencji i bez eksperymentów, które mogłyby obniżyć koszty. Dziś atom może konkurować z paliwami kopalnymi tylko wtedy, gdy jest dotowany.
Jeśli chodzi o odnawialne źródła energii – hydroelektrownie są największym i najtańszym dostawcą, ale mają najmniejsze możliwości rozwoju. Technologie czerpiące energię z fal i pływów wciąż są zbyt drogie i niewykonalne, a większość ekspertów uważa, że to szybko się nie zmieni. Geotermia pozostaje niszowa. Bioenergia, czyli drewno, etanol z kukurydzy czy trzciny cukrowej, albo olej napędowy z palm olejowych, okazuje się ekologiczną katastrofą: zachęca do wylesiania, winduje ceny żywności, co pustoszy życie biednych, a przy tym, w przeliczeniu na jednostkę energii, wytwarza jeszcze więcej dwutlenku węgla niż węgiel kopalny.
Energia wiatrowa – mimo gigantycznych subsydiów publicznych – podniosła się zaledwie do, uwaga, 1% globalnego zużycia energii w 2013 roku. Słoneczna – pomimo całego szumu medialnego – nie osiągnęła nawet tego: zaokrąglając do pełnych procentów, wynosi dokładnie 0% światowego zużycia energii.
Energia wiatrowa i słoneczna są całkowicie uzależnione od subsydiów, jeśli chodzi o jakąkolwiek ich opłacalność. Na całym świecie dopłaty do OZE wynoszą obecnie około 10 dolarów za gigadżul: te kwoty płacone są przez konsumentów producentom, więc przepływają zwykle od biednych do bogatych, często do właścicieli ziemskich (sam jestem właścicielem ziemi i mogę zaświadczyć, że regularnie dostaję i odrzucam mnóstwo ofert gwarantowanych, pozbawionych ryzyka subsydiów dla farm wiatrowych i słonecznych).
To prawda, że niektóre kraje subsydiują użycie paliw kopalnych, ale robią to na znacznie niższym poziomie — średnio światowo to około 1,20 dolara za gigadżul — i są to głównie dopłaty dla konsumentów (nie producentów), co z kolei częściej wspiera biedniejszych, dla których koszty energii stanowią nieproporcjonalnie dużą część wydatków.
Koszty energii odnawialnej rzeczywiście spadają, szczególnie w przypadku słonecznej. Ale nawet gdyby panele były darmowe, energia przez nie wytwarzana i tak miałaby problem z konkurowaniem z paliwami kopalnymi — poza kilkoma wyjątkowo słonecznymi regionami — z powodu ogromnych nakładów inwestycyjnych potrzebnych do koncentracji i dostarczenia tej energii. Nie wspominając już o gigantycznych połaciach ziemi, które muszą być zajęte pod farmy solarne, oraz o kosztach utrzymywania rezerwowych elektrowni konwencjonalnych, żeby zapewnić dostawy w ciemne, zimne i bezwietrzne wieczory.
Dwa podstawowe problemy OZE są takie, że zajmują zbyt dużo miejsca i produkują zbyt mało energii. Dobrym przykładem jest Solar Impulse, samolot zasilany energią słoneczną, który obecnie obleciał świat. Pomimo ogromnej rozpiętości skrzydeł (porównywalnej z Boeingiem 747), niskiej prędkości i częstych postojów, jedynym ładunkiem, jaki może przewozić, są sami piloci. To świetna metafora ograniczeń energetyki odnawialnej.
Aby napędzać całą gospodarkę USA wyłącznie wiatrem, potrzebna byłaby farma wiatrowa o powierzchni równej Teksasowi, Kalifornii i Nowemu Meksykowi razem wziętymi — i to jeszcze wspierana gazem w bezwietrzne dni. Gdyby chcieć oprzeć gospodarkę na drewnie, potrzebny byłby las pokrywający dwie trzecie powierzchni Stanów Zjednoczonych, eksploatowany ciężko i bez przerwy.
John Constable, który ma stanąć na czele nowego Instytutu Energii [Energy Institute] na Uniwersytecie w Buckingham, zwraca uwagę, że strumyk energii, jaki ludzie byli w stanie wydobywać z wiatru, wody i drewna przed rewolucją przemysłową, nakładał ogromne ograniczenia na rozwój i postęp. Nieustanna harówka chłopów dostarczała tak mało nadwyżki energetycznej w postaci żywności dla ludzi i zwierząt pociągowych, że akumulacja kapitału, np. w postaci maszyn, przebiegała boleśnie wolno. Jeszcze w XVIII wieku ta gospodarka, chronicznie pozbawiona energii, zapewniała dostatek codziennego życia jedynie niewielkiej części społeczeństwa.
Naszym starym wrogiem jest tu drugie prawo termodynamiki. Jak ilustruje to zazwyczaj pokój nastolatka, pozostawione same sobie rzeczy na świecie stają się mniej uporządkowane, bardziej chaotyczne, dążą ku „entropii”, czyli równowadze termodynamicznej. Aby odwrócić ten proces i stworzyć coś złożonego, uporządkowanego i funkcjonalnego, potrzebna jest praca. Potrzebna jest energia.
Im więcej masz energii, tym bardziej skomplikowany, potężny i złożony system możesz stworzyć. Tak jak ludzkie ciało potrzebuje energii, by być uporządkowane i działać, tak samo potrzebują jej całe społeczeństwa. W tym sensie paliwa kopalne były przełomem bez precedensu — pozwoliły ludziom budować zdumiewające struktury porządku i złożoności — maszyny, budynki, całe systemy — które poprawiały jakość życia.
Efektem tego gigantycznego zastrzyku energii jest to, co historyk gospodarki i filozof Deirdre McCloskey nazywa Wielkim Wzbogaceniem. W przypadku USA od 1800 roku wartość dóbr i usług dostępnych przeciętnemu Amerykaninowi wzrosła o jakieś 9000% — i niemal wszystko to zostało stworzone z, dzięki lub na paliwach kopalnych.
A mimo to ponad miliard ludzi na świecie wciąż nie ma dostępu do elektryczności i nie doświadczyło tego skoku cywilizacyjnego, jaki daje obfitość w energię. To nie tylko niewygoda — zanieczyszczenie powietrza w domach od palenisk opalanych drewnem zabija cztery miliony ludzi rocznie. Następnym razem, gdy ktoś na wiecu przeciw paliwom kopalnym zacznie ci wykładać o trosce o swoje wnuki, pokaż mu zdjęcie afrykańskiego dziecka, które umiera dziś, bo wdycha toksyczny dym z ogniska w chacie.
Zwróć uwagę także, jak paliwa kopalne pomogły uratować planetę. Jak zauważa amerykański pisarz i orędownik paliw kopalnych Alex Epstein w swojej odważnie „niemodnej” książce The Moral Case for Fossil Fuels: użycie węgla zatrzymało, a potem odwróciło proces wylesiania Europy i Ameryki Północnej. Zastąpienie oleju z wielorybów i fok ropą naftową zakończyło ich rzeź dla tłuszczu. Nawozy produkowane z gazu ziemnego zmniejszyły o połowę powierzchnię ziemi potrzebną do wyżywienia ludzkości — co pozwoliło jednocześnie wyżywić rosnącą populację i zostawić więcej przestrzeni dla dzikiej przyrody.
Aby wyrzucić do kosza te gigantyczne korzyści ekonomiczne, środowiskowe i moralne, trzeba by mieć naprawdę mocny powód. Najczęściej powtarzanym dziś jest ten, że rzekomo rozwalamy klimat planety. Ale czy na pewno?
Owszem, świat się ocieplił od XIX wieku, ale tempo ocieplenia było wolne i nieregularne. Nie ma dowodów na wzrost częstotliwości czy siły sztormów i susz, ani na przyspieszenie podnoszenia się poziomu mórz. Ilość lodu morskiego w Arktyce zmniejszyła się, ale lodu morskiego na Antarktydzie wzrosła. A jednocześnie naukowcy są zgodni, że dodatkowy dwutlenek węgla w atmosferze przyczynił się do poprawy plonów i około 14-procentowego wzrostu zielonej roślinności na Ziemi od 1980 roku.
To, że emisje CO₂ powodują ocieplenie, nie jest wcale nowym pomysłem. Już w 1938 roku brytyjski naukowiec Guy Callender twierdził, że potrafi wykryć wzrost temperatury spowodowany emisjami. Uważał jednak, że to „najprawdopodobniej okaże się korzystne dla ludzkości”, bo przesunie na północ obszary nadające się pod uprawy.
Dopiero w latach 70. i 80. naukowcy zaczęli mówić, że łagodne ocieplenie spodziewane jako bezpośredni skutek spalania paliw kopalnych — około jeden stopień Celsjusza przy podwojeniu stężenia dwutlenku węgla w atmosferze — może zostać znacznie wzmocnione przez parę wodną i skutkować niebezpiecznym ociepleniem o dwa do czterech stopni w ciągu stulecia lub dłużej. To założenie o „sprzężeniu zwrotnym” i wysokiej „czułości” klimatu pozostaje do dziś podstawą praktycznie wszystkich modeli matematycznych używanych przez Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu ONZ (IPCC).
A jednak coraz bardziej możliwe jest, że to założenie jest błędne. Jak pisał Patrick Michaels z libertariańskiego Cato Institute, od 2000 roku opublikowano 14 recenzowanych artykułów, napisanych przez 42 autorów — wielu z nich to kluczowi współtwórcy raportów IPCC — które wykazały, że czułość klimatu jest niska, ponieważ sprzężenia zwrotne są umiarkowane. Dochodzą oni do tego wniosku na podstawie obserwowanych zmian temperatur, pochłaniania ciepła przez oceany oraz bilansu między emisjami ogrzewającymi a chłodzącymi (głównie aerozole siarczanowe). Średnio stwierdzają oni, że czułość jest o 40% niższa niż w modelach, na których opiera się IPCC.
Jeśli te wnioski są trafne, wyjaśniałoby to, dlaczego powierzchnia Ziemi nie ocieplała się tak szybko, jak przewidywano, w ciągu ostatnich 35 lat — mimo że stężenia CO₂ rosły szybciej, niż oczekiwano. Tempo ocieplenia nigdy nie osiągnęło nawet dwóch dziesiątych stopnia na dekadę, a w ostatnich 15–20 latach praktycznie spadło do zera. To jeden z powodów, dla których najnowszy raport IPCC nie podał „najlepszego oszacowania” wrażliwości klimatu i obniżył prognozę krótkoterminowego ocieplenia.
Większość klimatologów wciąż niechętnie rezygnuje z modeli i twierdzi, że obecna „pauza” to tylko opóźnienie gwałtownego ocieplenia. Punkt zwrotny do niebezpiecznie szybkiego ocieplenia może czaić się tuż za rogiem, nawet jeśli już dawno powinien był się pojawić. Dlatego rozsądnie jest coś zrobić, by ograniczyć emisje — o ile to „coś” nie uderza w biednych i w tych, którzy dopiero walczą o współczesny poziom życia.
Powinniśmy wspierać przechodzenie z węgla na gaz w produkcji energii elektrycznej, zachęcać do efektywności energetycznej, przywrócić rozwój energii jądrowej na właściwe tory i dalej rozwijać energię słoneczną oraz magazynowanie prądu. Powinniśmy też inwestować w badania nad metodami usuwania dwutlenku węgla z powietrza — poprzez nawożenie oceanów albo technologie wychwytu i składowania węgla. Wszystkie te środki są rozsądne. I nie ma żadnego powodu, by nie wspierać otwartych badań mogących doprowadzić do nieoczekiwanych przełomowych technologii energetycznych.
Jedna rzecz, która na pewno nie zadziała, to ta, której uparcie domaga się ruch ekologiczny: dopłacanie bogatym kolesiom-kapitalistom za budowę rozległych, mało wydajnych, kapitałochłonnych i pożerających ziemię instalacji odnawialnych, przy jednoczesnym mówieniu biednym, żeby porzucili marzenie o bogaceniu się dzięki paliwom kopalnym.
Źródło: Fossil Fuels Will Save the World (Really)
Matt Ridley jest autorem książki „The Rational Optimist: How Prosperity Evolves” i członkiem brytyjskiej Izby Lordów.
Zobacz na: Maurice Strong: żegnamy człowieka, który wynalazł „zmiany klimatu”
Ich własnymi słowami: Alarmiści klimatyczni obalają swoją „Naukę™” | Prof. Larry Bell
Krucjata przeciwko dwutlenkowi węgla [CO2] – prof. William Happer
Raport Edwarda Wegmana stawia nowe pytania dotyczące oceny zmian klimatu
Jak ocean wewnątrz płaszcza wpływa na możliwość zamieszkania na Ziemi
Chińska polityka jednego dziecka została zainspirowana przez zachodnich zielonych – Matt Ridley
Do czego NAPRAWDĘ służy wskaźnik ESG – Joe Rogan i James Lindsay
Transkrypt filmu AGENDA: Ich Wizja – Twoja Przyszłość
Najnowsze komentarze